Opętali mego syna i córkę
Chcę,
aby tragedia, którą przeżyłam, dotarła do
rodziców i ich pociech - ku przestrodze. W życiu
przeszłam niejedno, ale zawsze myślałam i wierzę,
że Pan Jezus cierpiał bardziej i pocieszałam
samą siebie.
1
lipca 1992 r. mój syn Maciej skoczył do wody na
głowę. Nieudany skok - paraliż czterech kończyn.
Lekarze walczyli o jego życie, ja natomiast szukałam
ratunku u Boga i Matki Boskiej. Maciejowi lekarze
dawali 2 tygodnie życia. Poświęciłam się całkowicie
modlitwie. Przyjmowałam codziennie Komunię Św.
Przywieziono mi z Lichenia wodę i opłatek dla
chorych. Podzieliłam innych chorych i syna tym opłatkiem,
dawałam mu do picia tę wodę i pocierałam mu nią
ręce i nogi. Stał się cud - Maciej przeżył.
Kryzys minął - powracał do zdrowia. Jednak był
załamany psychicznie. Starałam się mu pomóc i
przekonać, że wiara czyni cuda, aby uwierzył,
że wyzdrowieje. Był dobrym synem i katolikiem, w
szpitalu przyjmował Komunię Św. Za jego zdrowie
oddałabym swoje życie bez chwili wahania.
Przyrzekłam ordynatorowi, że nigdy przy Maćku
nie zapłaczę. Tak było, lecz gdy wychodziłam
ze szpitala, płakałam na głos. Teraz, gdy to
wspominam, zastanawiam się, skąd miałam tyle siły,
jak mogłam pogodzić tyle obowiązków. Wiem -
jestem przekonana, że to łaska Boga. To On
dodawał mi siły, by wytrwać w tym nieszczęściu.
Po
roku udałam się do lekarza, który leczył Maćka
- był zaskoczony postępami w leczeniu. Zrobiliśmy
zdjęcia rentgenowskie - okazało się, że Maciej
uzyskał 40% poprawy zdrowia. Lekarz powiedział,
że gotów jest uwierzyć w cuda. Według jego
wcześniejszych rokowań Maciej miał nadawać się
tylko do łóżka ortopedycznego, a jest w stanie
jeździć na sportowym wózku inwalidzkim.
Po
powrocie do domu, syna zaczęli odwiedzać koledzy
- w tym świadek Jehowy, który był niegdyś
naszym sąsiadem. Nie podejrzewałam, aby świadkowie
Jehowy mogli omotać mego syna. Następną tragedią
była śmierć mojego męża: wyszedł do pracy i
już nie wrócił. Utonął.
Kolejne
załamanie. Zostałam sama z trojgiem dzieci.
Rozumieliśmy się jednak i pocieszaliśmy
wzajemnie. Tego ciepła i harmonii teraz mi
brakuje. Nadal pracowałam, pomimo tego, że
jestem na rencie chorobowej. Nie mogłam dopuścić,
aby czegoś brakowało moim dzieciom. Poświęciłam
się dla nich całkowicie. Skończyłam też kurs
samochodowy, aby w razie potrzeby móc wozić mego
syna. Nie chciałam być od nikogo zależna. To
wszystko robiłam dla nich, bo sądziłam, że
kiedyś zostanie to docenione. Niestety spotkało
mnie wielkie rozczarowanie.
Po
tylu poświęceniach zostałam odtrącona przez Maćka
i swą córkę Kasię (która także zamierza
zostać świadkiem Jehowy). Stało się to
potajemnie - zostali opętani przez sektę świadków
Jehowy. Moje słowa i uczucia przestały mieć dla
nich jakiekolwiek znaczenie. Zniszczyli książeczki
do nabożeństwa, różańce - nie tylko swoje,
ale także moje, męża i starszego syna. Maciek
powiedział mi też, że swój krzyż od
bierzmowania wyrzucił do kosza na śmieci. Bardzo
rozpaczałam, że wyrządzili mi taką krzywdę -
byłam bliska obłędu. Prosiłam Katarzynę, aby
posprzątała grób ojca, ale nie zrobiła tego,
bo na cmentarzu są krzyże. Mimo że źle się
czułam, musiałam zrobić to sama. Nad grobem męża
ogarnął mnie żal i rozpłakałam się. Gdyby żył,
nie dopuściłby do tego. Prosiłam go w myślach
o radę: jak mam dalej żyć? Psychicznie załamana,
wróciłam do czterech ścian i położyłam się,
aby odpocząć, bo upały i zmęczenie dały o
sobie znać. Po krótkim odpoczynku wstałam i
upadłam. Straciłam przytomność. Mam kłopoty z
sercem, więc w pierwszej chwili sądziłam, że
to serce. Okropny ból w klatce piersiowej i
rozległy siniak na nodze. Sama jak kołek w płocie
- nikogo, kto mógłby udzielić pomocy. Okazało
się, że mam pęknięte żebro. Żadnej litości
i współczucia ze strony Macieja i Katarzyny -
mają swoich "braci" i
"siostry" - świadków Jehowy, ja jestem
im nie potrzebna. Zaczęły się dziać dziwne
rzeczy: syn chciał mi pokazać, jak łamie się
obrazy na mojej głowie. Zaczęłam płakać. W
nerwach powiedziałam, że dobrze, że ma bezwładne
nogi, to nie będzie mógł podeptać krzyża.
Odparł, że może po nim pojeździć kołami.
Zastanawiałam się, co jeszcze ci ludzie mogą mi
zrobić, aby doprowadzić mnie do obłędu.
Pewnej
nocy miałam sen: przyśnił mi się mój mąż.
Wyszedł z mgły ubrany w biały habit, przepasany
brązowym sznurem - ręce trzymał w rękawach.
Powiedział mi, że zostałam na ziemi, bo mam dużo
do zrobienia, że nie mam prawa załamać się, że
muszę walczyć. Słyszałam oddalający się głos:
"Walcz, walcz, jesteś silna! Walcz!"
Ten sen bardzo mi pomógł. Nie poddam się i będę
walczyć z tą sektą, gdyż uważam, że są to
źli ludzie. Myślę, że skrzywdzili nie tylko
mnie, ale także moje dzieci, bo ich serca zamieniły
się w głazy.
A.
S., Augustów.
fragm.
książki "Siewcy kąkolu"
|